— Chodź waćpan ze mną w ulicę, mamy do pomówienia! — odezwała się.
— Służę pani! — odparł Downar — i słucham.
— Coś to pan za enigmatyczny toast wzniósł u stołu?
— Sądzę, że pani przynajmniéj zrozumieć go byłaś powinna; ja należę do tych ludzi, co o niczém nie zapominają i święcie dotrzymują słowa.
— Nie rozumiem — cicho przemówiła pani Kocowa.
— Jejmość dobrodziejka zrozumieć chyba nie chcesz. Proszę sobie przypomnieć, cośmy mówili ostatnim razem i jakie otrzymałem przyrzeczenie.
— Ale to były żarty! waćpan byłeś tak natrętny! tak natrętny!
— Mościa dobrodziejko! byłem zakochany, a że tego za żart nie brałem, dowodem, iżem się spokojnie oddalił. Teraz zaś!...
— Cóż waćpan myślisz teraz?
— Zobaczymy! — zawołał Downar, kręcąc wąsa. — O tém mogę tylko zapewnić panią, że jeżeli za mąż iść zechcesz, nie pójdziesz za nikogo, tylko za mnie.
Starościna zżymnęła się gniewnie.
— Mnie nikt zmusić nie może.
— Tak, ale ja nikogo innego nie dopuszczę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/256
Ta strona została uwierzytelniona.