derku zamczystém, w którém jeździła zawsze kassa podróżna, liczącego jakieś pieniądze. Miał minę uroczystą i zafrasowaną.
— Weź asan krzesło i siadaj — odezwał się Łowczy — bo to się na kilku słowach nie skończy: mamy do mówienia dużo. Wiesz jak ja ciebie zawsze kochałem; wyprowadziłem na ludzi: nie wątpię że i teraz serca mi nie brak dla waszeci. Sameś mi mówił, że się tu świeci maryaż dla ciebie z Miecznikówną: w tém sęk. Dopiéro mnie dziś objaśniła Starościna, że z tego nic być nie może.
— Jakto! dlaczego? — zapytał Marek.
— Nie gorącuj się! zaraz ci powiem! Panna hic mulier, niebezpieczna, samowolna, i bodaj dla ciebie serca nie ma. Starościna, która waćpanu dobrze życzy, pewnie jak i ja, nie radzi, przestrzega.
— Ależ ona mnie sama do niéj prowadzić przyrzekła.
— Póki lepiéj rzeczy nie poznała — rzekł Łowczy.
— W tém jest jakaś intryga! — zawołał Marek. — Panny się nie boję, ani jéj samowolności; dotąd sprzyjała mi dosyć: zkądże to wszystko nagle urosło? jak?
— Ja ci dobrze życzę — dodał Łowczy — to co mam, pochodzi od Starościnéj, która pełna jest
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/260
Ta strona została uwierzytelniona.