Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/268

Ta strona została uwierzytelniona.

ny, protestował przeciwko wciąganiu koni do tego szałasu, obawiając się żłobów nieczystych i uchowaj Boże, choróbska jakiego, gdy oczy jego uderzył widok wcale niezwyczajny.
Karczemka stała na skraju lasu, który daléj ciągnął się w całym majestacie dziewiczym puszczy nietkniętéj żadném uczoném gospodarstwem leśném. Pierwsze dęby stojące na zielonéj, krótką trawką porosłéj łączce, ustawione były, jakby je tam ludzka ręka dla ludzkiego rozsadziła użytku. Dokoła téj naturalnéj altany, gęsty zastęp leszczyn zasłaniał ją od boru.
Łączka pod dębami nie była pustą.
Znać przed Markiem jeszcze jakieś wielkie państwo zmuszoném było stanąć tu na popas, nie znalazło schronienia, ale, że wielkim panom na świecie wszystko łatwiejsze, dali sobie radę i bez gospody.
Powozy trzy nie licząc mniejszych, odpoczywały na gościńcu, gdzie je właśnie smarowano: konie pasły się przy bardzo porządnych żłobach płóciennych, owsem zapaśnym; na boku przy ogniu ogromnym, kucharz i kuchta gotowali: niewiadomo obiad czy wieczerzę.. a jaśnie państwo siedzieli pod wspaniałym tureckim namiotem ogromnym, którego popodnoszone kurtyny dozwalały się przy-