cze niebieski! Jużciżci tam sto razy lepiéj będzie jak w klasztorze między kuchtami i tą hałastrą... Odda cię do szkół.
Marek pobladł, miał wrodzony wstręt do szkoły, o któréj chodziły w klasztorze zastraszające wieści: o oślich uszach, o nadmiarze pracy, o sobotnich rachunkach, o surowości nauczycieli. Nawykły do pewnéj swobody, wzdrygał się na myśl samą o szkole, począł bodaj płakać. O. Serafin wziął to w dobréj wierze za rozczulenie z powodu rozstania i sam téż łzę uronił. Dał chłopcu wiśni, które stały na stoliku, wyściskał go i odprawił.
Dziwna rzecz! dawni poufali towarzysze, nie wyjmując Kaziuka, z pewném uszanowaniem i nadzwyczajną ciekawością go otoczyli, postępując jak Indyanin z kamieniem znalezionym na drodze, który nagle okazał się dyamentem. Marek zdumniał, Kaziuk ledwie ośmielił się podać mu rękę; płakał, polecając się jego pamięci i szepnął:
— Jak będziesz szczęśliwy.... pamiętaj téż o mnie: jam ci nigdy krzywdy nie uczynił!
Próżne to były słowa, bo Marek ledwie w téj chwili sam o sobie pamiętał, tak mu się w głowie przewracało od tego szczęścia, którego się dosmakować nie mógł, przyjmując je za dobrą monetę, na wiarę drugich.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.