przeciwko wciąganiu koni, które nieopatrznie już były napół do téj stajenki powłaziły.
— Rób-że sobie co chesz! — zawołał Marek i usiadł w cieniu na kłodzie.
Kiedy się już komu szczęści, to i wszelka biéda na dobre wychodzi, jak to okazał wypadek pana Hińczy, wcale niespodziewany, który tylko w kanikułę mógł się przytrafić.
Za dębami w pewnéj odległości, niezbyt wielkiéj, stała mizerna wioszczyna w krzakach.
Właśnie gdy się to działo, a pan Marek siadł na kłodzie, w wiosce zrobiła się wrzawa niezrozumiała. Pokazali się ludzie z widłami, kołami, baby z łopatami, chłopcy z grabiami, i wszystko to poczęło pędzić drożyną ku lasowi, gdzie stał namiot. Nie można było domyślić się, co to znaczyło. Wszyscy powybiegali od kuchni, namiotu, od koni, patrzali, ale z założonemi rękoma. Jednemu Markowi przyszło na myśl, że ta pogoń wsi nie mogła miéć innego powodu, jak tylko szła albo za wilkiem, lub za psem wściekłym.
W mgnieniu oka żwawy chłopiec dobył z pod juk podróżnego garłacza, który z nim zawsze jeździł, szczególnéj konstrukcyi, darowanego mu przez Łowczego: wybiegł na drogę i stanął.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/270
Ta strona została uwierzytelniona.