Na ścieżynce pokazał się w istocie zziajany pies z wywalonym językiem, który leciał wprost na dęby, a przed dębami, nader nieopatrznie stała owa panna, która się zdaleka tak ładną wydawała.
Panna pewnie ufna w to, że się tak znakomitego rodu odrośli nic złego stać nie może, wychyliła się dla przypatrzenia ciekawemu wiejskiemu dramatowi. W istocie nim pies, któryby niechybnie się rzucił na nią, dopadł do łączki, śmiały Marek zastąpił mu drogę i wypaliwszy z gardłacza w sam łeb, trupem położył.
Nadbiegła gromada ze wsi z radośnemi okrzykami, a ci co mieli koły i grabie, dobili już zdychające zwierzę.
Po dokonaniu tego śmiałego czynu, Marek wydmuchnąwszy garłacza, miał się cofnąć na swój pierwszy posterunek, przy szałasie; gdy stary jegomość w siwéj peruce, który był wybiegł na ratunek jéjmościanki ciekawéj i ucieszył się niezmiernie, zobaczywszy, że psa zabito, z radości podskoczył aż do pana Marka.
— Pozwól-że asindziéj! — zawołał — ażebym mu z duszy podziękował; kto wié, hrabianka Justyna byłaby mogła paść ofiarą swéj ciekawości, gdyby nie przytomność umysłu acan-dobrodzieja.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/271
Ta strona została uwierzytelniona.