— O! to rzecz była tak naturalna! — odparł Marek, chłodno się kłaniając.
— Tak naturalna, a jednak nikt się tego nie domyślił prócz aćpana. Jakie imię pańskie? kogo mam honor?
— Marek Hińcza z Zadasia.
— Bardzo mi przyjemnie. Znałem Hińczów... szczególniéj Łowczego, pana Mikołaja Hińczę.
— To był mój opiekun.
— Nie żyje? — spytał pan.
— Żyje, ale się żeni — rzekł Marek z uśmiechem.
— Pozwól-że asindziéj, abym go mojéj rodzinie przedstawił. Jestem wojewoda Szurski... hrabia Szurski — poprawił się jegomość w siwéj peruce. — Ponieważ asindziéj tu dla popasu koni i dla siebie nic nie znalazłeś w téj budzie, proszę cię na podróżny obiadek, a konie każę wziąć do moich, bo ja z sobą obrok wożę.
To mówiąc wojewoda wskazał ręką namiot Markowi i poprowadził go do swego towarzystwa.
Składało się ono, po bliższém rozpatrzeniu: z otyłéj poważnéj wojewodzinéj, z owego Labusia francuza, już nie młodego, z twarzą zbolałą i pomarszczoną, i panienki, która zdaleka tak się wydawała zachwycającą.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/272
Ta strona została uwierzytelniona.