Gdy teraz podniósł oczy nieśmiało Marek, ujrzał wprawdzie tę samą kibić prześliczną, ale w miejscu twarzyczki, któréj miał prawo się spodziewać, blade lice ospowate, ni brzydkie, ni ładne, smutne, bez wyrazu, z oczyma zgasłemi. Panna musiała być najmniéj trzydziestoletnią i, jak to mówiono: w Jezusowych latkach.
Zawód to był przykry dla czciciela płci pięknéj, ale Marek nie dał poznać po sobie, że spojrzawszy na wojewodziankę, ciarki po nim przeszły. Przeciwnie, panna zdawała się z wielką przyjemnością przypatrywać męzkiéj postawie i twarzy ogorzałéj swego zbawcy.
Hrabia przedstawił go po imieniu i nazwisku.
Marek się skłonił, wszyscy aż do Labusia, mówiącego bardzo złą polszczyzną, poczęli go okrywać pochwałami.
Markowi prawie wstyd było, że tak małym kosztem wyszedł na bohatéra, ale perspektywa obiadu uśmiechała mu się wielce, a w dodatku jeszcze i konie popas miały dostać.
Rozmawiając, wprowadzono go do namiotu. Hińcza znajdował się nader skromnie, ale że był nawykł do ludzi, nie imponowali mu może tyle co komu innemu; okazał się więc cale swobodnym i przyzwoitym.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/273
Ta strona została uwierzytelniona.