U stołu państwo oboje mieli po królewsku podwyższone siedzenia, tylko, że nie z baldachimami.
Zresztą ludzie byli jacyś dobrzy, a gdy się zapomnieli i gdy to nieszczęśliwe hrabiostwo chwilowo abdykowali, wychodziła z pod niego poczciwa natura szlachecka w dobrym gatunku.
Hrabianka, choć ospowata i nieładna, była osobą łagodną, smutną i miała urok, którego czasem wielkiéj piękności brakuje. Mówiła mało, onieśmielała ją jéj brzydota; kryła się chętnie i nosiła z sobą prawie nieustannie jakąś książkę, mającą jéj zastępować towarzystwo.
Z widoczném ukontentowaniem przywitała ona téż pana Marka, który ze swą rubaszną prostotą, choć niezupełnie przypadał do tego towarzystwa, urozmaicał je nieszkodliwie.
Obiad był późny: tu wina nie nalewano tak obficie jak po szlacheckich dworach, podawano różne w małych kieliszkach, dosyć liche, ale ponazywane pięknie.
Po obiedzie Labuś, hrabianka i Marek, wyszli do ogrodu: rozpoczęła się rozmowa, usiłowano w nią wciągnąć gościa i udało się pannie Justynie otworzyć mu usta. Opowiadał szlachcic swoje przygody wesoło i znać było, że się podobały. Zszedł czas przechadzki niepostrzeżenie i miło.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/277
Ta strona została uwierzytelniona.