wytworne, że życie otaczał zbytek na wygody obrachowany, dla oka miły.
Słowem, po kilku tygodniach spędzonych w Trzcinnéj, Marek myślał, że coś podobnego do tego życia, z dodatkiem polowania i gęstszego kieliszka w dnie uroczyste, nie byłoby mu nieprzyjemném.
Wojewoda ciągle mówił o wyjeździe na sejm do Warszawy, ale z dnia na dzień odciągał. Mieli jechać razem.
Jednego dnia po obiedzie, stary Labuś z tabakierką i chustką w ręku, wyszedł z panem Markiem do ogrodu: czas był piękny. Hińcza myślał w duchu, iżby się chętnie na szpaku przejechał, aby do zbytku nie zasiedziéć; ale Labuś zaczął rozmowę:
— Spodziewam się — rzekł, częstując tabaką, któréj Marek nigdy nie zażywał i brzydził się nią okrutnie — spodziewam się, że waćpan oceniasz ten szczęśliwy traf, który go tu przyniósł na dwór pana wojewody? Są to w istocie oboje ludzie najczcigodniejsi.
— Możnaż o tém wątpić, że ich łaskę cenić umiem? — odparł Marek.
— Więc jeśli tak jest, a tegom się téż i spodziewał — rzekł ksiądz — dla czegóżbyś waszmość
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/281
Ta strona została uwierzytelniona.