— Nie sądź waszmość jednak, ażeby od niego wymagała tego, do czego jéj prawo daje urodzenie, wychowanie, dostojność ojca i majątek. Ja jestem pewny, że poszłaby za prostego, nawet nie majętnego szlachcica, byle się jéj musiał podobać.
— Ach! — rzekł Marek — czyżby to być mogło? hrabianka znajdzie pewnie stosowną partyę.
— Rodzice uczucia jéj delikatne szanują, przymusu nie uczynią, a ona — mówił ksiądz — zrażona jest do wielkiego świata. Przytém wojewoda ma dawne stosunki na wiedeńskim dworze, łatwo mu będzie, gdyby się szlachcic znalazł podobny, wyrobić dlań tytuł.
— Ale któżby ze szlachty się odważył sięgnąć po rękę wojewodzianki? — rzekł obojętnie Marek.
— Otóż to jest — dodał zimno ksiądz — że teraźniejsza młodzież nie ma odwagi, nie śmié oczów podnieść. Dawniéj szlachta francuzka kochała się w księżniczkach krwi królewskiéj i śmiało do rąk ich sięgała, dziś polski szlachcic boi się pomyśléć o córce dygnitarza mu równego.
— Na to potrzeba miéć — rzekł Marek — coś usprawiedliwiającego zuchwalstwo: talenta, imię...
— Nie, tylko trochę szczęścia — odparł Labuś — proste przypuszczenie. Gdyby naprzykład po
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/283
Ta strona została uwierzytelniona.