Marek w początku zupełnie prostodusznie słuchający rozmowy, dopiéro w tém jéj miejscu czegoś się domyślać zaczął. Uderzyło go to jedno, przy znajomości stosunków miejscowych, iż ksiądzby nigdy nic podobnego powiedzieć się nie ośmielił, gdyby mu to dozwoloném lub wskazaném nie było.
Zamilkł chwilkę.
— Jakże waćpanu się osobiście podoba panna wojewodzianka? — zapytał po chwili Labuś.
— Mnie osobiście bardzo...
— Ha, no! i nie masz odwagi! — dodał francuz — to już niepojęta przy waszym charakterze!
— Mój Ojcze! — zawołał Marek — jestem młody, jestem dumny; zbytniém upokorzeniem niczyjéjbym ręki nie chciał się dotykać, a karyery pracą lub szczęściem dobiję się.
— Otóż mówmy otwarcie: ja waćpanu dobrze życzę — biorąc go za obie ręce, odezwał się Labuś gorąco — tu masz jednę w życiu sposobność, najłatwiéj w świecie odrazu zdobyć spokojną i szczęśliwą przyszłość. Obserwowałem rodziców, nie wymagają wiele: znam pannę od dzieciństwa, ta serca tylko życzy sobie... Ja radzę: waż się asindziéj śmiało.
Marek stał zamyślony.
— A jeśli się nie uda?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/285
Ta strona została uwierzytelniona.