— Ja nic nie wiem, ale.. ale, mnie się zdaje, ja ci powiadam, że się uda... ja nic nie wiem, ale mam najlepsze przeczucia... a nigdy mnie prawie nie zawodzą.
— Ale jakże tu rozpocząć? — odparł Hińcza ośmielony nieco — ja nie mogę powiedzieć pannie, że szaleję, bo ona mi się w oczy zaśmieje; a inaczéj jakże to oświadczyć?
— Bardzo łatwo — rzekł ksiądz — wysoki szacunek, sympatya.
— Te nie tłómaczą takiego zuchwalstwa.
— Ale bo dzieciak z ciebie! — zniecierpliwiony dorzucił ksiądz — panna, której się kto oświadcza, w miłość zawsze wierzy i za wszelaką się nie gniewa, a cóżby znowu z waćpana był za młodzieniec, żebyś w tak miłéj panience pokochać się nie umiał i wygadać się z tém nie potrafił.
— A jak mnie wypędzą z konfuzyą za nadużycie gościnności! — rzekł Marek.
— To ja pójdę razem z waćpanem precz — dodał Labuś żywo. — Ale ja ci mówię, że to nie może być. Ja naturalnie nic nie wiem, ale z tego co słyszę, jak o waćpanu mówią rodzice i panna: miarkuję wiele...
— No, to chyba konia osiodławszy, spróbuję rzec słowo, jeśli się niém nie udławię — szepnął
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/286
Ta strona została uwierzytelniona.