Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/288

Ta strona została uwierzytelniona.

Chętnie słuchałbym czytania może; sam, to już wolę myśléć na swój rachunek.
Wojewodzianka się uśmiechnęła z téj naiwności i prostoty; ale, gdy się kogo kocha, cóż w nim może się nam nie podobać?
Marek zdobył się natchniony sytuacyą na wcale niezłe tłómaczenie.
— U nas, pani — rzekł — w ogóle czytało się nie wiele, tylko to co konieczne, a życiem nabywało tego, co gdzieindziéj książkami. Wszakże to, co przechodzi i kamienieje w książkę, musi wprzódy latać żywe po świecie.
Wojewodzianka znalazła to wyrażenie nader trafném; spojrzała mu w oczy i postrzegła go dziwnie ożywionym. W istocie strach mu nadawał tę fizyognomię rozgorączkowaną.
— I pan zacząłeś się téż, z tego com słyszała, uczyć więcéj z życia niż z książki?
— Tak, pani — odezwał się Marek — ale jestem dotąd nieukiem wielkim.
Uśmiechnęła się na to.
— Ja sądzę, że się pan obgadujesz... umiesz już bardzo wiele, bo wierzysz w Opatrzność.
— Nazwano mnie za to nieraz fatalistą.
— I jesteś szczęśliwy, bo masz wiarę w gwiazdę swoję... to uspokaja...