— Ależ ja już milczę, ja już milczę, bo wiém, że waści nie skonwinkuję.
— Dlatego sobie gadaj — rzekł Mikołaj.
— Ze dwudziestu czerwieni!
— Zawsze asindziéj tak źle trzymasz o Starościnie, hę?
— Źle? nie! Ale to natura bałamutna; jéj trzeba męża, któryby ją trzymał, nie żeby ona go trzymała.
— A ja?
— Daj-że Łowczy pokój; kogo ty w życiu w ryzie trzymał? jesteś dobry jak baranie flaki.
— Cicho, cicho! co to gadać...
— Ja milczę.
W kwadrans Hińcza zagadnął:
— Słuchaj Kruk: a gdybym ja... no... przypuśćmy, zerwał; cóż dopiero ludzie powiedzą! Staremu się zachciało nie wiedzieć czego, zląkł się i drapnął.
— Nie; ale prędzéj: staremu się w głowie pomieszało, ale pomiarkowawszy się, przyszedł do rozumu.
Trzeciego dnia trafiło się, że Starościna była w lepszym jeszcze humorze niż zwyczajnie, opadło ją trzpiotostwo. Razem z Łowczym zaszli do bokówki w Maczkach, i podczas gdy Downar smalił
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/305
Ta strona została uwierzytelniona.