— Przyzwyczaisz się asindziéj, już ja w tém — szybko poczęła Starościna. — Któż u Łowczego trzyma kassę?
— Kassę! — wytrzeszczając oczy z przerażeniem odparł stary — jakto? kassę? to asińdzka chcesz i do kassy mojéj zaglądać?
— Nie zaglądać! — zaśmiała się Starościna — tylko przecie ona musi być w mojém ręku, inaczéj to nie może się porządek utrzymać. Wszystko między nami wspólne być musi. Łowczemu trudno się tém zajmować, ale ja go w tém wyręczę.
Hińcza spojrzał z bojaźnią i zamilkł.
— Ja do tego byłam nawykła i za nieboszczyka męża i sama się rządząc — mówiła piękna pani — wszystko miałam w rękach. Cóż ja będę robić? Pozwolisz mi tylko pogospodarować, a zobaczysz jaki ja tam ład wprowadzę; bo to, słyszę, u waszmości nie wszędzie oszczędnie i porządnie: ludzie waszéj dobroci nadużywają. Starym będzie trzeba dać odprawę, ja sobie młodszych dobiorę.
Łowczy popatrzał się i nic już nie rzekł, ale przy obiedzie stał się milczący i zamyślony, a nieczekając wieczerzy, odjechał do Maczek, sam powołując Kruka aby mu towarzyszył.
Zaledwie weszli do sypialni i zasiedli grać w warcaby, aż Hińcza się odezwał:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/308
Ta strona została uwierzytelniona.