ku nie dał skręcić... bo ja ci twego nadłamię... To jest mój wychowanek: polecam łasce waszmościów... — odezwał się do dworu.
— Teraz go Kacper weźmie na stancyą do siebie, umyje, odzieje... i — ochędoży jak konia po przegonach... aby się nie ochwacił...
Dopiéro mu Markiz kłaniający się tancerskim sposobem (zawsze z ręką założoną za kamizelkę) wpadł w oko.
Skłonił mu się Łowczy, z uśmiechem przyglądając téj figurze parawanowéj. Hińcza wprawdzie czytał niekiedy po francuzku, niby ten język rozumiał, ale wymawiał go metodą jezuicką z łacińska i mówił nim na sposób tych, co go nigdy nie używają. Porozumienie się nie było łatwe. Francuz potrzykroć wypalił wyuczony komplement, a Łowczy zawsze jeszcze ucha nadstawiał. Szczęściem miał list od starosty sąsiada, i ten dopiéro objaśnił: iż Markiz de Saint Adelgonde, nieszczęśliwa ofiara rewolucyi, szukał przytułku w kraju gościnnym, a zarazem uczył fechtów, tańców, języka francuzkiego, przyprawiania sałaty i deklamacyi. Talenta te z trudnością mogły być zużytkowane w Rogowie, wszakże Łowczy go przyjął i prosił ażeby pozostał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.