— Mosie! mosie! destinata cambre non se va... pas permis... avec je!... — Dla jaśniejszego wykładu wziął go pod rękę.
Audyencya była skończona.
Do wieczerzy, którą podawano zwykle około siódméj, zostawało godzin parę; dzień był cudny: goście się rozeszli wedle humorów.
Marka wziął pan Kacper w czułą opiekę i poprowadził do izdebki swojéj na górę; ale zakłopotany był co z niego zrobi, tak wyglądał brudno, a odzież miał obrzydliwą. Na dworze kuchta Łowczego lepiéj wyglądał... Trudne było zadanie; Kacper wszakże, pochlebnik, sztukmistrz zawołany, chciał dokazać tego, by Łowczy zobaczywszy Marka, nie poznał. Gotów był na wszelkie ofiary: sprytu mu nie zbrakło. Po podwórzu chodził żydek z Łosic, który przywiózł właśnie kontusz dla Marszałka i był krawcem nadwornym Rogowa; żydek chudy, żółty, zgarbiony, ale zręczny i żwawy, jak żywe srebro: kiwnął na niego Kacper, aby z nimi szedł na górę... Szmul pośpieszył.
Nic nie mówiąc Markowi, pokazał go krawcowi amanuensis...
— Patrz na mnie i na niego...
— No, to co? no, to co?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.