zwalał: był zażywny, pucołowaty, krzepki, i choć nie piękny, miał w sobie coś, co zdradzało rassę.
Odzież porządniejsza zrobiła z niego prawie przystojnego chłopca.
Inny może byłby z tego szczęśliw, wesół, okazałby radość dziecinną; Marka czy przedwczesna dojrzałość, czy obudzona nieufność, uczyniły takim mrukiem, iż się nie rozchmurzył nawet. Spoglądał na rękawy, na poły i milczał zamyślony. Zdawało mu się, jakby ludzie tylko zaległy względem niego dług wypłacali.
Baczny pan Łowczy tę powagę dostrzegł i nietylko jéj za złe nie wziął, ale mu dała do myślenia.
Po wieczerzy, gdy panna Dydyna usiłowała napróżno chłopca przyswoić i rozgadać, Hińcza wziął do gabinetu Kacpra, dał mu, ścisnąwszy rękę, kilkanaście dukatów, i polecił wychowańca w te słowa:
— Póki ja co obmyślę, nie spuszczaj go z oka. Widzisz, mruk onieśmielony, obałwaniony i twardéj natury; oswajaj go powoli jak niedźwiadka, ucz potrosze, zaglądaj mu wewnątrz co tam siedzi. Powiesz mi. Może się z niego da co zrobić. Ja waszeci będę wdzięczen, a żeś mi wstydu u wieczerzy nie zrobił, Bóg ci zapłać!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.