ny a ciekawy, jak go napędzę, gotów się niepotrzebnie czegoś domyślić!
— Ale to młokos, proszę Łowczego — zawołała Dydyna — to tak zepsuty...
— Słyszeć o tém nie chcę! — rzekł Łowczy i drapnął.
Straszono go że się jegomości skarżyć będą: niewiele to pomagało, wszakże skandalu żadnego nie było.
Szczęśliwie się udało owemu djabłu w krygach, francuzowi ex-Markizowi de St.-Adelgonde, bo Łowczy go gwoli francuzczyznie, tańcowi, fechtom, dla Marka zatrzymał.
Okazało się na nieszczęście w pół roku, że ów Markiz był kamerdynerem prawdziwego jakiegoś emigranta i z profesyi perukarzem, co nie przeszkodziło do zachowania go przy dworze, dla wprawy w język francuzki, uznany za potrzebny młodemu wychowańcowi. W ten jeden sposób mógł się praktycznie nauczyć francuzkiego języka, żartując z nauczyciela, i w istocie z niego skorzystał. Przytém ów St.-Adelgonde był dla chłopca pobłażającym, chodził z nim na polowanie, po psiarniach, do stajni, śpiéwał, śmiał się, bawił go, i wkradł się chłopcu w łaski. Łowczy go lubił téż, a zwał: mości de St.-Arlequin. We dworze
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.