Po téj rozmowie stanowczéj, Łowczy kazał po obiedzie przywołać wychowańca. Opornie i niedźwiedziowato wszedł Marek, stanął pod piecem i w zębach kłuł piórkiem.
— Mości dobrodzieju, tego... co chciałem mówić — odezwał się Łowczy patrząc w okno, aby w oczy chłopcu nie spojrzéć — czas żebyśmy się poważnie rozmówili; czas: ostateczny czas!
Marek milczał.
— Pamiętasz tedy, Marku, jak i gdzie ja waszmość wziąłem i com dla ciebie uczynił? Byłeś sierotą, biédotą, dałem ci wychowanie i uczyniłem ci młodość swobodną, a mogę téż powiedzieć szczęśliwą, co nie każdemu Pan Bóg daje. Coś mi się od serca waszego należy, a bodaj i Zdrowaś po śmierci.
Westchnął, spojrzał: Marek stał jak drewno, ale oczy spuścił w ziemię, zachmurzony, aż Łowczemu się żal go zrobiło.
— Nie wymawiam tego co się uczyniło, uchowaj Panie Boże! — mówił Łowczy — boć mi z tém było dobrze, a com zrobił, dla siebiem spełnił, choć waszmość z tego skorzystałeś. Ale tedy, tego... chcę mówić o tobie. Cośby należało robić, coś wybrać; hę? jak ci się zdaje: hę?
Marek milczał uparcie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.