— Ja jużciż waszeci dopomogę, to się rozumié, ale każdy człowiek sobie pracą życie zdobywać musi.
— A jegomość? — szepnął cicho Marek.
Pytanie było śmiałe: Łowczy oczy otworzył.
— Ja? ja nie potrzebowałem zdobywać, co dla mnie rodzice i dziadowie, szczędząc mi mozołu, zarobili wcześnie; to co innego: ekscepcya; ale wy: hę?
— To mnie pan Łowczy wypędzi? — zapytał młokos.
— Nie dlatego się to mówi! — przerwał stary, stukając nogą chorą o ziemię — cożto znowu? Ja tu, on tam; od sasa do lasa: słuchaj co mówię i zrozumiéj o co idzie. No, co zrobisz jak ja się wywrócę, a ciebie kollateralni wypędzą na cztery wiatry?
— Czyż na to mnie pan Łowczy wziął, ażeby oni wypędzić kogo mieli? — spytał mrukliwie chłopak.
Trzeba było świętéj w istocie cierpliwości starego, poczciwego człowieka, ażeby się na niewdzięcznika nie pogniewać.
— Na com ja cię wziął — rzekł z westchnieniem — to Bóg wié tylko i serce moje. Ulitowałem się biédactwu twojemu. Myślałem, że dając
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.