znowu opuszczenia, kogoś ześle Opatrzność, co mnie za oba uszy weźmie i do góry podniesie.
Łowczy nie mógł wytrzymać i zaczął się serdecznie śmiać: brzuch mu się trząsł, podbródki skakały, a łzy strumieniem ciekły po twarzy; bo miał tę naturę, jak wielu jemu podobnych, że gdy się mocno śmiał, jeszcze mocniéj płakał.
— A niechże go wilcy! otóżto z nim rozmowa! otóżto rozum! — zawołał — no, gadajże z takim waryatem! Skonwinkował! Ale, trutniu ty jakiś, czego masz spuszczać się na Opatrzność i na uszy, kiedy sam sobie możesz rady dać! Jesteś młody, silny, niczego, zdrów; w głowie dosyć nieźle, ogładził cię francuz, potrosze liznąłeś z książek: wszak drudzy i połowy tego nie mają, a idą i dochodzą.
— No, to prawda — odpowiedział Marek — ale po co ja mam iść, kiedy szczęście samo się do mnie pofatyguje?
— A to, jak Matkę Najświętszą kocham, uparta wiara! — zawołał ręce załamując Łowczy. — Ale któż ci u kaduka powiedział, że zawsze szczęścić się będzie? zkąd to wiész? kto ci tém głowę nabił, paskudniku jakiś? Ja ci powiadam że z tą wiarą gdzieś pod płotem skończysz! — wołał stary.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.