— O, nie! nie! — przerwał Marek — ja mam głos co mi szepcze, że nie zginę.
Panu Mikołajowi argumentów niestało, trochę był zabobonny; ów wewnętrzny głos młodego człowieka tak bezpiecznego, dał mu do myślenia; wprędce się jednak otrząsł z tego i powrócił do pierwszéj rozmowy.
— Otóż co chciałem powiedzieć — dodał, ocierając się chustką powoli — tembardziéj, że w waści odkrywam niebezpieczne to zaufanie, jestem zniewolony, póki ja jeszcze na świecie i ratować jest komu, odprawić was na experyment: kiedyś taki szczęśliwy, paneńku, probujże swojego szczęścia.
— Pan Łowczy mnie wypędza! — podchwycił Marek.
— Uchowaj Panie Boże! — rzekł stary, ręce krzyżując na żołądku — ale cię wyprawiam w świat. Marszałek ma już dyspozycyą. Nie powiesz, żem cię jak palec nagim za drzwi wypchnął i drzwi te, póki ja żyję, zawsze ci stoją otworem; choćbyś jak syn marnotrawny, w podartéj kożuszynie do nich zapukał. Tandem, ot waszecina wyprawa.
Wziął Łowczy przygotowany półarkuszek ze stolika, potém okulary z tasiemką, które na łysą głowę zgrubiałemi palcami nasunął i począł czytać:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/56
Ta strona została uwierzytelniona.