Z tém, ludzie nieraz do milionowych fortun poprzychodzili, z krédką a z główką: rozumiesz asindziéj.
Jak sobie poczniesz, to już nie moja rzecz: jak pościelesz, tak spać będziesz. Mówisz że masz szczęście, więc próbuj: nie mówię ja nic.
Skończył Łowczy, okulary zdjął i półarkuszek podał Markowi; chłopiec go wziął, skłonił się do ręki dobrodzieja, jakby ją pocałować chciał; ale zimno. Znać było po nim że go ta odprawa gniewała. Nie spodziewał się żeby go to spotkać miało: rachował na więcéj, a nadewszystko na generalną sukcesyą, jako Hińcza po Hińczy.
Co w głowie miał Łowczy, Bogu wiadomo; ale choć słaby dla chłopca, tym razem jego smutkiem i nadąsaniem nie dał się zmiękczyć.
— Masz, asińdziéj, dni trzy do wyboru w drogę i na pożegnanie tych kątów; czwartego trzeba jechać.
— No! to pojadę! pojadę! — zawołał gniewnie Marek — już mi tego nie potrzeba przypominać, pojadę i drugiego, kiedy trzeba: jak wola i łaska.
To mówiąc, skłonił się i wyszedł.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, Łowczy, grubym palcem łzę, ale już nie ze śmiechu zrodzoną, otarł, westchnął głęboko i zadumał się.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.