— Wszak asindziéj pewnie wiész co się święci? — zaczął gospodarz.
— Nic nie wiem — rzekł sucho Kruk.
— Jestem zmuszony dla jego własnego dobra, by wypróbować młokosa, wyprawić go w świat; a przyznam ci się, Kruku, serce moje strach ogarnia.
— Czego? czego? cóżto on pierwszy, czy ostatni? — zawołał Kruk, podnosząc się — a do czegoż szlachcic stworzony? Eques, rycerz: daj mu konia, w kark i niech rusza.
— Ale ba! ale ba! — rzekł powoli Łowczy — tak bywało i.... jeszcze pro memoria, more maiorum, na kobiercu brali.... tak! tak! ale dziś widzicie! I to chłopiec taki....
— Jaki? — zapytał Kruk — czy z innéj gliny? czy z kruchego materyału, czy prawdą a Bogiem, jegomość go popsułeś?
— No! choćby tak, ale jak on sobie rady nie da?
— A choćby nie dał? — zawołał Kruk — powiedz sobie: pal go dyabli! Jeśli nie da rady, nie wart poczciwego słowa; a od czego głowa na karku?
— Mój Kruku, ale ja jego kocham, a tak znowu w życiu, kochać nie mam więcéj kogo.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.