w cwał, Wawrek naturalnie za panem. Ledwie go można było nagonić, bo dla skarania konia, nielitościwie go pędził; między nim a jeźdzcem na upartego wszczęły się zapasy: Marek siedział na kulbace jak przykuty, szpaka toż łatwo znużyć nie było można; z jeźdzca lał się pot, na koniu białe szumowiny stały. Wawrek desperował goniąc, że panicz odrazu konia zaprzepaści.
— Na rany Pańskie! paniczyku — krzyknął, dopędziwszy na dereszu — a toć konia dyabli wezmą!
— Niech biorą! chciał mnie zsadzić, otóż ja mu pokażę — odparł Marek.
— A to mu pan już dosyć napokazywał, aż padnie.
— Niech pada!
Szlachetna końska natura, rozdragając się przemocy, nie dawała się pożyć długo; wreszcie mimo pragnienia, wolnieć zaczął biédny syn Zulejki: Marek téż dał mu wreszcie pokój.
Wawrek jechał z tyłu milczący, ale taki zły jak koń, bo mu konia niewinnego żal było. W tym pędzie bez zastanowienia, ujechali sami nie wiedząc, jakie mil dwie. Marek się obejrzał: byli dawno po za granicami Rogowa, na trakcie do miasteczka, do którego jechać mil trzy zostawało.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.