Szpak bokami robił, ale zdawał się w ostatku zrezygnowany; na pół mili daléj u boru, pokazała się karczma. Skwar zaczynał dopiekać: stanęli na popas. Gospoda to była nie dla panów, ale dla przeciągających tędy wozów z transportami; szopa ogromna, przy niéj izba szynkowa dla arendarza, kilka sosen wyniosłych szumiało nad słomianym dachem; na żółtym piasku, pełnym odrobin siana, sieczki i wszelkiego śmiecia oborowego, bawiło się kur kilka, kilka kaczek i dwie kozy: arendarz w negliżowym stroju, ręce mając za pasem, chodził, używając świeżego powietrza.
Ale co daleko było dziwniejszém na téj pustyni: na kłodzie ogromnéj służącéj do rąbania drew, w cieniu i chłodku siedziało dwóch, bardzo postawnych i pięknego wzrostu, z zawiesistemi wąsami mężczyzn, rozebranych do koszuli; po niższéj tylko części ubrania i butach z ostrogami, poznać było można że ci ichmoście należeli znać do kawaleryi, która stała w miasteczku. A nie byli jak się zdawało szeregowymi, ale towarzyszami, bo i cienkie koszule i delikatne twarze świadczyły, że ich za baj-bardzo uważać nie było można. Nie mając co robić, odpoczywający towarzysze grali w karty.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/68
Ta strona została uwierzytelniona.