strzębców, co się pisali z Jabłonicy. Oba byli ludzie gładcy, młodzi, weseli, do wypitéj i wybitéj ochoczy. Marek, submitując się im, poznał że na dobre towarzystwo trafił; opowiedział się kim był, znalazły się i koligacye przez prababki: wyściskali się przy trzeciéj czarce.
Konie tymczasem ledwie że oschły; towarzyszom już była pora jechać, ale widząc że Marek dłużéj pozostać musi, siedli z nim na kłodzie. Leżały na niéj jeszcze zasmolone karty, w które grali, a trzeba wiedzieć, że wszystko co kto chciał, znaleźć było można w Rogowie: i warcaby i szachy i kręgle, choć to niewielka rzecz; tylko kart tam nigdy ludzkie nie ujrzało oko. Miał je w obrzydliwości pan Łowczy, jak wymysł szatański, i przypominał zawsze, iż były dla szalonego zabawy wymyślone, z wielkiém podejrzeniem, iż do zrobienia pierwszéj talii, kollaboracya nieczystéj siły była potrzebną. Karty więc były jedynym zakazanym dla Marka owocem, chociaż Łowczy z innymi potajemnie w maryasza grywał. Nie grał w nie jeszcze nigdy Marek; kości i karty zdały mu się z tego samego powodu rzeczą wielce potężną.
— Nie grasz asindziéj? — spytał Strzembosz.
Marek po wódce miał język dużo więcéj rozwiązany niż na czczo: rozśmiał się.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.