grane oddać. Siedli próbować naodwrót przy téj saméj kłodzie: talarów kupka wabiła. Żyd założywszy ręce za pas, stanął patrzéć na to igrzysko fortuny. Wawrek ze zgorszeniem spoglądał ze stajni, dzieci żydowskie z okien, kura nawet jedna na płot wlazła, aby się lepiéj grze pana Marka przypatrzéć. Ciągnął tak, jakby nigdy nic innego w życiu nie robił; ale gra nie potrwała długo. Strzembosz i Niewstempowski parę razy przypuścili szturm daremny, i ochłodli. Nie było sposobu jednéj karty wziąć u Marka; szczęście wydawało się dziwne, aż niepojęte, a gdyby nie młodziusieńka twarz chłopca: aż podejrzane.
— Czas jechać! — zawołał — panowie towarzysze. Ja wszelako zatrzymam się w miasteczku, więc rewanżu służę, jeżeli łaska, a strzemiennego wypijemy.
Strzemienne w istocie było potrzebne dla rozweselenia pochmurzonych, którym widok zagarniętych do worka talarów, smutnych napędził myśli.
— Stańcie w miasteczku gospodą u Abrama Krzywego — odezwał się Strzembosz — my do was wieczór przyjdziemy z Gawrońskim.
— Któżto taki, Gawroński? — zapytał Marek.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.