— Ach! prawda, wy bo nie znacie Gawrońskiego — rozśmiał się Niewstempowski — to ten co nas wszystkich ogrywa. Macie szczęście, musimy dopilnować żebyście się popróbowali z nim; jeśli jemu dacie rady... no...
— Spróbujemy! — odparł chłodno Marek, który teraz jeszcze bardziéj niż kiedykolwiek w szczęście swoje wierzył.
Tak się tedy rozstali nowi znajomi: panowie towarzysze spiesząc przodem do miasteczka, a Marek zmuszony jeszcze dłużéj wytchnąć dla koni, położył się w cieniu, i prawdę rzekłszy, po gdańskim nektarze uczuł potrzebę małéj drzemki; kazał się tylko Wawrkowi rozbudzić, gdy konie będą gotowe. Sosny szumiały mu, do snu go kołysząc; oczy skleiły się wkrótce, a w marzeniu senném poplątały się mary dziwne: biały fartuszek pod płotem, talary i karty, Łowczy z chustką na oczach, utrapiona jazda ze szpakiem, i śmiechy jakieś i płacze.
Nagle głos go jakiś przebudził, jak gdyby w istocie ktoś się rozśmiał nad jego głową. Ciężkie podniósł powieki, i otworzywszy już dobrze a przetarłszy oczy, długo mu się zdawało że śnił jeszcze.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.