Tuż przy nim stało zjawisko niezrozumiałe, niepojęte, dziwaczne, ale wdzięczne i miłe razem.
Wziąwszy się obu rękami w boki, z minką bardzo rezolutną, patrzała nań młoda dość kobiecina, ubrana po podróżnemu, ale bardzo wytwornie; wybielona, wyróżowana, w trzewiczkach na korkach, (które ze swego stanowiska bardzo wygodnie mógł obejrzéć), z wachlarzykiem w ręku pod pachą, i śliczną koronkową chustką obwiązaną twarzyczką. Takiéj osobliwszéj figlarnéj buzi, pan Marek jeszcze jak żyw nie oglądał. Fizyognomie piękności wiejskich, do których nawykł, były zupełnie inne: świéże, zadumane, poważne, bojaźliwe. W téj, jak ogniki w brylancie drgały różne wyrazy dziwne: śmiéch, szyderstwo, uciecha życia, zalotność. Oczki błyszcząc biegały, usta różowe zdawały się milcząc coś szeptać.
Spoglądał osłupiały i zdawał się obawiać ruszyć, aby widziadło nie znikło.
O trzy kroki na piasku stał powóz w sześć koni zaprzężony, szkapy zmęczone robiły bokami, berejter zsiadł, woźnica stał, dwóch lokajów dobywali coś z karety.
— Dzień dobry panu! — odezwał się ze śmiechem głosik srébrny, pieszczony, uczony, muzyki pełen, a przesiąkły płochém weselem. — Dzień
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.