Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

się zatrzasnęły; przez okno karety wyjrzała śmiejąca się główka, od ust posłała mu pocałunek, a wtém powóz ruszył, tuman pyłu się podniósł i wszystko znikło.
Marek stał jak wryty, nagłe wrzasnął:
— Wawrek! konia.
Ale konie jeszcze nie były pokulbaczone. Chłopcu się oczy paliły do tego tumanu, który drogą uciekał, i na krętym leśnym gościńcu wkrótce pusto już było.
— Od czegóż szpak! — rzekł, pocieszając się — dopędzę jéjmości, dojść przecie muszę kto ona.
Wawrek w téjże chwili gotowe konie podprowadził, rachunek nie był długi. Markowi strasznie piliło, ale w takich razach rzadko się człowiekowi poszykuje jakby pragnął... siwy zakulał. Stąpał biédak wprawdzie, ale napadając tak na prawą nogę przednią, że podpędzić go nie było podobna. Zląkł się zrazu Hińcza, czy nie ochwacił poczciwego szpaka; ale po prostu było coś zabitego pod podkową, a wyjąć nie sposób, chyba rozkuwszy. Przy karczmie była wprawdzie kuzienka pusta, przed nią kamień do ostrzenia na korytku i para wasążków połamanych; ale kowal poszedł o kilka staj do węgli, które wypalał. Choć młodzieniec klął, nic to nie pomogło: potrzeba było