Szczęściem kowal był chrześcianin, choć z imienia (origine cygan), więc się znalazł skrawek połcia; ale nim się to wszystko odbyło, czasu kawał upłynął: myśléć już niepodobna o doganianiu nieznajoméj pani, chyba o tém jak przed nocą stanąć w miasteczku.
Droga wiodła sosnowym borem gęstym, gdzieniegdzie przerzynanym moczarami zarosłemi łozą i sitowiem i karłowatą brzózką i chudą sośniną po kępach. Pusto okrutnie, smutno, cicho. Dopóki jasno było, pilnował Marek kolei powozu, ciesząc się iż on zdawał kierować się ku miasteczku; ale gdy mrok padł, śladów już dostrzedz nie było można.
Przyszło téż przebywać groble porozbijane okrutnie, w których koleje odwieczne niemal rowczaki tworzyły; konie mimo dobrych nóg, nieustannie się potykały: trzeba było jechać powoli. Aż oto i noc nadeszła, noc wiosenna, czerwcowa, przezroczysta, cicha, wonna, w lesie ciemniejsza niż w gołém polu. Znając nieco okolicę, miał tę pociechę Marek, że po krzyżach, łąkach i poprzecznych drożynach, mógł zbliżanie się do miasteczka obrachować. Było jeszcze tęgie pół mili, albo więcéj, gdy Wawrek podpędziwszy deresza, tak że się z paniczem zrównał, szepnął:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.