Pomimo strachu, jéjmość, jak widzimy nie straciła przytomności.
Scena odbywała się w nocy na grobli, przy złamanym powozie i omackiem.
— Ależ nim co będzie! — rzekł Marek — toćby choć ognia z gałęzi rozpalić należało!
— Żeby nas zbójcy policzyli! — zawołała przerażona kobiéta.
— Już się ich niéma co obawiać — rzekł Marek — niech ludzie ognisko naniecą, to prędzéj odstraszy niż przywabi.
Rozkazujący ton Hińczy, a może i przekonanie samych sług, że z ogniem było bezpieczniéj, skutkowały tak, że zaraz nad groblą berejter kupkę chrustu naniósł, a powoli téż od kupki siarkowanych drewek i kory brzozowéj nadartéj nad drogą, zapalono suche gałęzie. Dopiéro w pomarańczowym blasku ogniska tego, scena nocna okazała się... Powóz leżał na boku, pokojówka płakała na ziemi siedząc, lokaj rękę obwiązywał, rozbite tłomoki i otwarta szkatułka walały się przy karecie. Sama pani, może najmniéj już się wylękła, ale niespokojna, drobnemi kroczkami biegała wpoprzek grobli, ręce załamując.
— Jakże to było? — zapytał Marek.
— Proszę jaśnie pana, — odezwał się jeden
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.