Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

sporach czynnym nie był i osobiście nic przeciw pięknéj pani nie miał.
Płomień nałożonego stosu oświecał jéj twarzyczkę gniewną i poruszoną, rysy ruchawe, zmienne, a teraz nieco ostrego wyrazu.
— Nie puszczę mości pana aż do miasteczka — odezwała się — waćpan jako mężczyzna, winieneś obronę kobiecie.
— Bardzo miło mi będzie — odparł Marek.
— Miło czy nie miło, a musisz waćpan obowiązku dopełnić — dodała. Wystaw sobie waćpan, zabrali mi pieniądze, klejnoty, zegarek.
Marek nic nie odpowiedział, kondolencyjną tylko przybierając minę; ale w téj chwili przyszło mu na myśl, że zdobyty trzos miał w kieszeni, który mu dobrze ciężył.
— Mnie to jeszcze coś osobliwszego spotkało — rzekł — bo jednego zbójcę albom zabił, albo raniłem śmiertelnie.
— To może samego Burdygę! — zawołał sługa.
— Kto go tam wié — mówił Marek — i jeszcze miałem przytomność, co jéj sobie teraz winszuję, żem go leżącego na ziemi obmacał; ha! ha! i trzos mu wziąłem. A tak, co oni mnie mieli obedrzéć, tom ja im zdobycz odebrał.