— Ale czyż to może być! — podskakując krzyknęła Starościna.
Wszyscy obstąpili Marka, który z ciężkością skórzanego worka dobywał. Cały był pokrwawiony, a dobrze nabity. Zbliżono się z nim do ognia, a choć Starościna jeszcze była w strachu, ciekawość ją przemogła: zażądano zobaczyć, co się w tym zbójeckim trzosie działo.
Marek prosił o chustę, którą mu z powozu podano i rozplątawszy węzły, bo trzos był dobrze zasznurowany, wysypał złoto na nią. Była dukatów dobra kwarta koronna, a między niemi sygnetów kilka: jeden w papier obwinięty pierścień z soliterem, pieczęć na krwawniku i kameryzowany zegareczek. Tylko z rzeczy Starościnie zabranych nic: wszyscy się dziwili szczęściu młodego chłopaka, który teraz już tak w nie uwierzył, że byłby się samego dyabła nie uląkł. Jednego dnia ograł wojskowych, złupił rozbójnika i miał przyjemność zbudzić się, jakby ze snu rajskiego, pod blaskiem dwojga oczu kobiécych, świecących uśmiechowi zalotnemu. Mimowolnie mówił sobie w duszy: kiedy taki początek, cóżto daléj będzie?
Starościna popatrzyła na rozsypane złoto, które Marek zgarnął do wora; potém na chłopca i uśmiechnęła się dziwnie, prawie przeczytała myśl je-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.