Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Bóg obficie konsolacyami obdarzył, siérotkę wzięli sąsiedzi. Pomywał, a wedle wszelkiego podobieństwa i oblizywać musiał talérze; popychano go w koszulinie, boso, od dworu do oficyn, z oficyn do kuchni, na folwark, i nie było przykładném, że mu rózgę dawano w ręce, wprawiając do przyszłéj walki z życiem, paszeniem gęsi. Ktoby był wówczas odgadł, patrząc na ogorzałego, rozczochranego, bez czapki i obuwia chłopca, który rękawa od zgrzebnéj koszuli, zamiast chustki do nosa używał, że to przecie było dziecię szlacheckiéj krwi najczystszéj, a rodzice, dziadowie i pradziadowie, posesyonaci i urzędnicy.
Ale to chodzi po świecie.... Książęta w piecu palą, a kominiarczyki zostają ministrami. Gdzieindziéj, takowa przemiana byłaby może nawet mniéj dziwną, u nas zaś taki upadek szlachcica, głębokie wywoływał westchnienia z piersi najobojętniejszych ludzi.
Litościwi sąsiedzi często-gęsto, pokazując siérotkę kroczącego za stadem, mówili gościom:
— Czybyście uwierzyli, że to szlachcic!
Wyrobiła się była nawet w przedpokoju legenda, że pochodził pastuszek z rodziny, którą jakaś prababka do piątego pokolenia wyklęła. Szeptano to pocichu. Szlachectwo owe chłopca, o którém