go. Hińcza zbierając zdobycz, sygnet z soliterem wsunął sobie na palec, trzos zawiązał i schował, a przystąpiwszy do Starościnéj, z ukłonem bardzo pokornym odezwał się:
— Pani pozwoli, bym jéj z mojéj zdobyczy, na pamiątkę tego wypadku i tego spotkania, ośmielił się ofiarować ten pierścień. Zapewne to z mojéj strony zuchwalstwo, ale ja jestem młody, w świecie nie bywały, obyczajów jego nie znam. Wieśniak jestem. Moje gburostwo mnie tłumaczy, że tak obcesowo z darem przychodzę.
Starościna się rozśmiała, popatrzała i powoli ujęła pierścień.
— A wiesz-że asindziéj co ten pierścień wart być może?
— Wiem, pani, że gdym się w lesie dziś przebudził, dwa nademną jaśniejsze od tego świeciły brylanty, a żem je w duszy méj schował, choć jednym odwdzięczyć pragnę.
Komplement smażony nieco, nie był najpierwszéj wody; ale się Starościnie podobać musiał: zaczęła się śmiać i soliter włożyła na palec. Zdawało się, jakby już zapomniała i o ranionym słudze i o stracie klejnotów, i o przecierpianym strachu: bawiła się dziecinnie chłopcem i soliterem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.