Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeszcze raz pytam, — rzekła — wieszże waszmość co wart ten soliter? Ja go nie mogę wziąć, póki nie przekonam się, iż wartość jego znałeś. To kamień pięknéj wody i bardzo okazały.
— Przypuszczam, że może być wart choćby sto tysięcy — zawołał Marek — nie cofnę się pewnie.
— Tyle nie — odezwała się Starościna — ale kto wié, do pięćset dukatów może.
Spojrzała na chłopca: Marek ruszył ramionami.
— Masz waćpan majątek? — spytała go.
— Mam młodość i wiarę w siebie — rzekł upojony nieco chłopak, któremu dowcipu przybyło.
— A więcéj?
— Konia, siodło i tyle tylko, ile potrzeba aby się czegoś w świecie dobić, lub samemu być dobitym.
— A dokądżeto waćpana Łowczy wyprawił?
— W świat, pani Starościno dobrodziejko.
Kobieta gryząc usta, uśmiechała się.
— Dokądże jechać myślisz?
— Dziś na noc do Abrama Krzywego, daléj, doprawdy nie wiem.
— Przecież masz jakieś projekta, plany, nadzieje? — pytała wdowa.