Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

— Żadnych — zawołał Marek z obojętnością dziecka. To wiem, że nie zginę.
— Cóż myślisz robić?
— Nie potrafię pani tego powiedzieć, doprawdy — rzekł Marek, śmiejąc się — dopiéro na pierwszym noclegu miałem się namyślić. W ogóle zawsze mi się zdawało i zdaje, że człowiek darmo się męczy: co ma wisieć nie utonie, a co ma być — będzie.
— Waćpan jesteś fatalista — zapytała Starościna.
— Nie, ja tylko w swoję gwiazdę wierzę, i nie boję się niczego.
Zamilkli oboje. Starościna poczęła się przechadzając, soliterem bawić, który od ognia cudnie połyskał: Marek suchych gałęzi dorzucał.
Wtém od strony miasteczka hałas się dał słyszeć: tentent koni, stukot powozu, okrzyki jezdnych, za groblą pokazały się pochodnie, ludzie i kilku wojskowych konno.
Byłto Wawrek, który w miasteczku opowiadaniem narobił okrutnéj wrzawy i nietylko dostał powóz i konie od ks. kanonika, ale ochotnicy od kawaleryi mu towarzyszyli, między innymi Strzembosz i Niewstempowski, kilku mieszczan konno i rotmistrz sam, pan Powała.