Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

Dopiéro gdy nie Abram, dla braku wymowy, ale Abramowa sama opowiedziała mu wszystko co do joty z najdrobniejszemi szczegółami, bo wczoraj jeszcze wieczór przy lampce miodu wyciągnęła to z Wawrka, tak, że on sam o tém nie wiedział jak się wygadał, gdy raz i drugi niedowierzającemu jeszcze powtórzyła, Kruk przeświadczony w ręce plasnął.
— A niechże go kaci porwą; niech go porwą! — zawołał — ten chłopiec w czepku się urodził: ma jakiegoś inkluza. Jemu już jak raz poszło, będzie się wiodło do końca. Łowczy o niego w strachu! ale to wypróbowana rzecz, że gdy komu idzie, to go nigdy dyabli nie wezmą. Po co ja mam za nim jechać. Tfu! Dajcie mi kieliszek dobréj gorzałki, i żeby czém poczciwém zakąsić.
Sama Abramowa przyniosła gdańskiéj wódki, któréj dwie spore czarki wychylił Kruk, wąsy otarł, bułkę całą zabrał, konia dosiadł i zniknął.
Tymczasem Marek już po przekąsce, w karty szczęścia próbował, ale ostrożniéj.
Sprowadzili na niego umyślnie Gawrońskiego, który szulerem nie był, ale pasyami grę lubił i cały Boży dzień byłby tylko karty polerował. Jako wytrawny i stary znał on wszystkie gry tajemnice i chody kart zwykłe; przypatrywał się Markowi,