Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

giéj ze zwierciadłem konferencyi zasiadła z książką w ręku w fotelu.
Znać po niéj było mimo męztwa, na które się zdobyła, niepokój i rozdraźnienie... Zrywała się co chwila, nasłuchiwała... Każde drzwi otwarcie budziło ją z zadumy... Spędziła kilka godzin w jakiemś gorączkowem oczekiwaniu.
Około godziny czwartéj z południa krok szybki dał się słyszeć na wschodach — zadzwoniono i po chwili łysy Oleś, wielce wyszarmantowany, z twarzą dziwnie pomieszaną, stawił się przed nią.
Lelia przyjęła go z zimną powagą.
— Pani byłaś łaskawa kazać mi się stawić? rzekł cicho.
— Tak jest, panie, proszę niech pan siada — mamy do pomówienia. Wdzięczną jestem, żeś pan był łaskaw przyjść i proszę o chwilę cierpliwości.
Wstęp wcale w innym tonie, niż zwykłe żartobliwe i wesołe szczebiotanie Lelii, zapowiadał coś bardzo poważnego. Pan Aleksander przysiadł na brzeżku krzesełka.
W czasie powitania tego i wstępu, czuły Oleś miał czas spojrzeć na piękną wdowę, która zdaje się umyślnie tego dnia stała się bardziéj jeszcze czarującą, powabniejszą niż kiedykolwiek. Przywdziała nową nieznaną mu fizyognomię — z którą było jéj bardzo do twarzy... Wydała mu się młodszą, taką jaką ją znał i pamiętał jeszcze, gdy była kilkonastoletnią śliczną dzieweczką.