Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

— Daję słowo, że z tego nie zrobię żadnéj historyi — ale wiedziéć muszę...
Oleś przysunął się z krzesłem ku niéj, dla większego upewnienia się, iż mu dotrzyma słowa chwycił jéj rękę... Był pod jéj władzą... nie panował nad sobą.
— Pani — odezwał się z cicha — pani! o najśliczniejsza pani!
Mimowolnie uśmiech przeleciał po usteczkach różowych wdowy.
— Pani — tę głupią plotkę przyniosła starościnéj prezesowa...
— A panu? panu kto?
— Ten poczciwy ale trzpiotowaty Dołęga... ale pani mnie nie zgubi... ja dla pani gotów jestem na największe ofiary... pani nie miałaś i mieć nie będziesz przyjaciela nademnie...
Lelia spojrzała mu w oczy bystro.
— Panie Aleksandrze — rzekła — nie czyń mi téj krzywdy byś sądził, że ja czułości jego przyjmować mogę nie przekonawszy się, że są czemś więcéj jak komplementem...
— Jakto? komplementem? podchwycił Oleś rozgorzały już i nieprzytomny... czyż pani nie domyśliłaś się uczuć mych dla siebie?
— Tłómacz się pan jaśniéj? jakie to są uczucia?
— Uczucia szacunku... przyjaźni najczulszéj — admiracyi — a! pani!
Pan Aleksander w chwili gdy już, już miał strasz-