Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

i nim Sylwan mógł ją cofnąć, gorące do niéj przyłożyła usta...
— A! nie wyrzekaj się mnie pan, dlatego że kochasz inną, piękniejszą, idealniejszą, godniejszą ciebie nademnie — ty mnie niepotrzebujesz — ale ja w tobie znalazłam podporę, radę... ojcowską.
Gdyś mówił, dodała — było mi gorzko aż do łez — a teraz jest mi błogo nad wyraz... bo twoja dla mnie miłość braterska jest prawdziwą... bezinteresowną... taką, w którą ja wierzyć muszę. Nie ma w niéj namiętności... więc ona trwać będzie...
Tak... tak — mówiła żywo — trzeba było żebyś mi to powiedział — to mnie uspokoi — uleczy... A! ja co się przyznać muszę... nie patrz na mnie i nie śmiéj się z biednéj — jam się innego spodziewała wyznanie, bo moje przywiązanie dla ciebie jest więcéj niż siostrzaną miłością...
Słowa jéj w cichem łkaniu ginęły, trzymała rękę Sylwana i milczała długo. Potém spokojnie otarła łzy i uśmiechnęła się.
— Tak mi dobrze teraz! zawołała — czuję się swobodniejszą... Pan mnie nie porzucisz,... nie pogardzisz mną... będziesz mi zawsze bratem...
Sylwanowi także ciężar wielki spadł z serca, czuł i on się swobodniejszym, jak po spełnieniu obowiązku... Znowu po chwili usiłował zagadać o czem inném, gdy Viola... zobaczywszy na stoliku rzucony list Hermana, podała mu go z uśmiechem.
— Winien to szczęście, żem go rozpieczętowała,