Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

do niéj... Trafiło się, że w przedpokoju wchodząc go spotkała... Zarumienił się mocno, uczuwszy uścisk ręki, którym go powitała... ale wprędce rozpromieniał — była tego wieczora prześliczna... Oleś połykał ją oczyma...
— Staraj się, szepnęła mu na ucho, żeby téż starościna nie bardzo mnie źle przyjęła — mój Olesiu!
To słodkie imię tak podziałało na narzeczonego, iż ująwszy ją pod rękę, sam wprowadził do salonu i wesoły przyszedł z nią do starościnéj, siedzącéj jeszcze z pończochą na kanapie, bo gości dotąd nie było.
Zobaczywszy te parę przed sobą, nieznacznie drgnęła staruszka z niecierpliwości, lecz ton jakim począł zięć... i wesoły śmiech Lelii nie dozwolił zbyt ponuro przyjąć przybywającą. Hanna posłyszawszy głos jéj przybiegła.
Przywitawszy staruszkę, Lelia niechciała być jéj natrętną i pod pozorem poprawienia włosów pociągnęła z sobą Hannę do jéj pokoju.
— Hanno, serce moje, nim kto z gości nadejdzie, pół godziny czasu rozmowy koniecznéj!...
— Służę ci — chodź...
W pokoiku Hanny nie było nikogo, a co lepiéj żadnych drzwi zdradzieckich... Lelia się jéj na szyję rzuciła.
— Moja duszo droga, rzekła... niewyobrazisz sobie jaki ten Sylwan naiwny, pour ne pas dire plus!..