Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

głos jego posłyszéć. Zmieszana kłamstwem, które sama sobie wyrzucała, wstała od stolika na powitanie tego, który jéj nie kochał, który kochać jéj nie mógł — a którego ona przestać kochać nie umiała.
— Co pan sobie myślisz o mnie, odezwała się cicho — ja tak niegodziwie jestem natrętna... ja pana ścigam swojém zaufaniem... ale — doprawdy, chciałabym być Julietą o jakiéj marzył Szekspir... a nie umiem.
Sylwan siadł z daleka — smutnym był jakoś.
— Może ta rola jest dla pani przedwczesną, rzekł zwolna — niepodobna odgadnąć namiętności, która wiecznie będąc prawdziwą, tak jak jest odmalowaną w tragedyi — oprócz tego silnie nacechowaną jest naiwnością i kolorytem wieku... Tak dziś już się kochają tylko ci, co w społeczeństwie XIX wieku, jeszcze obyczajem, sercem, pojęciami, przedstawiają wiek XVI...
Viola słuchała...
— Więc serca i miłość starzeją? spytała... i gdyby to była prawda, co pan mówisz w jakim XXII wieku... jużby się wcale kochać nie umiano?
— Nie, droga pani — rzekł Sylwan, ale miłość wyrażałaby się — któż wie? formułą algebraiczną, lub frazesem z telegrafu...
Rozśmiała się Viola...
— Ja tam tego tak głęboko nie pojmuję — rzekła — teraz wszyscy potępiają uczucie... wiele to po-