Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

Los jakby na szyderstwo stawił przed nią groźbę... ofiary daremnéj...
Otrząsała się z téj myśli bolesnéj.
— A! tak źle nie będzie? Hanna nie zdradzi... Kochają się od dzieciństwa — zna ją a jest spokojny... Nie — to być nie może...
Wśród tych smutnych myśli, Oleś stawał się coraz natrętniejszym, wyrywał się ze swego towarzystwa — wymykał z domu, czatował na ubóstwianą Lelię, ścigał ją w domu i jako zaręczony upominał się o dozwolenie przepędzenia z nią choć kilku godzin na dzień. Niezmierna czułość jaką okazywał, czyniła go tak nieznośnym, a w przyszłości tyle miała jéj do przeżycia Lelia, że teraz zamykała się i płakała po cichu. Oleś szturmował, sługi przekupiał i cisnął się do nóżek swéj pani...
Trzeba więc było przynajmniéj spróbować uzyskać w nagrodę to, czego pragnęła Lelia.
Jednego poobiedzia przyjęła go miléj, serdeczniéj niż kiedykolwiek, pozwoliła mu zapalić cygaro, napoiła wodą sodową... przysunęła swój fotel, oddała na pastwę białą rękę i wśród gorących a coraz gorętszych oświadczeń wtrąciła.
— Nasze szczęście nie byłoby pełném, kochany panie Aleksandrze.
— Mów — Olesiu! wyszeplenił stary.
— Tak mój Olesiu — jeśli chcesz — ciągnęła daléj Lelia — gdybyś z energią miłości twéj dla córki jéj szczęścia téż nie zapewnił.