Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

dnąć nie umiała. Całe zresztą znane nam towarzystwo znajdowało się tym razem zebrane w lożach, ażeby widziéć parodyą Szekspira, jak większa część z nich utrzymywała. Wiele z tych panów i pań przypomniało ją sobie na paryzkiéj, londyńskiéj i niemieckich scenach, uśmiech ironiczny błądził po ich ustach... przyszli tylko by ruszywszy ramionami, zdekretować po francuzku, że teatr był bardzo nędzny...
W loży hrabinéj znajdował się nieodstępny teraz Lubicz i para matador, które go protegowały. Sylwana oczy skierowały się parę razy ku Hannie i nie spotkały ani razu jéj wejrzenia. Rozmawiała bardzo żywo z Hermanem, tak, że cały teatr tę jéj dla niego uprzejmość uważał. Jeśli była udaną, to grała ją tak wybornie, iż nawet Sylwan uczuł chłód jakiś w sercu, patrząc na to co sam ściągnął niebacznie. Lelia z każdym dniem też, nie mówiąc o tém niespokojniejszą była, zdawało się jéj, że Hannę znajdowała zmienioną co dzieú bardziéj, coraz chłodniejszą, coraz weselszą i obojętniejszą...
Herman natomiast, mimo doznanego zmartwienia z powodu oświadczenia Lubicza, był w wybornym humorze i choć dowcipował, sarkazm jego był nierównie łagodniejszy, czuć w nim było jakąś zmianę wewnętrzną. Sylwanowi nawet przywidywało się, że go unikał... Nim się jeszcze podniosła kurtyna, Lelia, która doskonale umiała czytać w twarzy brata, postrzegłszy na niéj głęboki smutek i domyślając się