Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

ciu. Sam Pan Bóg mi to był przebaczył! Dziś umrzeć czy jutro... czyż nie jedno, gdy nic się nie ma do czynienia w życiu, gdy sobie jest człowiek ciężarem, a drugim obojętnym. Żyć mi tak ciężko...
— To są wyrazy dzieciny słabéj — odparł Sylwan... ale dziś nie czas na wymówki... trzeba spocząć dziękując Bogu, że życie ocalił. Nikt niezna swéj przyszłości a każdy na świecie jest potrzebnym, nikt nie ma prawa targnąć się na życie, które jego własnością nie jest...
Viola milczała płacząc schylona ku poduszce.
— Tak! to prawda — ale są takie życia! takie życia są ciężkie i bez kropelki pociechy... Co by to komu było szkodziło, gdybym sobie zasnęła tak na wieki...
A! jaki pan jesteś dobry, że jeden tylko — nie zważając na nic — przyszedłeś do mnie. To było ostatnie pragnienie gdy mi się zdawało, że na wieki usnę, aby ziębnąca ręka Julietty jeszcze twoją dłoń uczuła.
— Już o tém nie mówmy — rzekł Sylwan, potrzeba spocząć... i trzeba się poprawić...
Viola westchnęła... Sylwan wyrwać chciał zwolna dłoń z jéj rąk, ale go nie puszczała.
— Chwilkę jeszcze — rzekła cicho. Któż to wié, ja może umrę... a może jutro widzieć mnie nie zechcesz... Jeszcze chwilkę...
Sylwanowi wyraz tęskny jéj głosu wycisnął pół łzy z powieki... W téjże chwili około domu na